W czasie ubiegłorocznego wyjazdu dosyć nieoczekiwanie pojawiliśmy się na terytorium Iranu. Po kilku dniach tułaczki po ziemiach dawnych Persów ruszyliśmy ku naszej ostatniej przygodzie. Nie mogliśmy sobie odpuścić zdobycia pierwszego w życiu pięciotysięcznika. Na północy kraju, w pasmie gór Elburs, czaił się wysoki na 5671 m n.p.m Damawand. Challenge accepted!
Ze stolicy kraju - Teheranu - jedziemy taksówką w stronę miejscowości Rayneh. Monsour, nasz kierowca, co jakiś czas wypytuje miejscowych o drogę. Z ich pomocą oraz małym udziałem naszej nawigacji docieramy do Polor gdzie znajduje się placówka Irańskiej Federacji Górskiej. Tu czeka nas niespodzianka. Okazuje się, że musimy wykupić pozwolenie na wejście na szczyt. I tak uszczuplamy nasze portfele o 50$ każdy. Ale dzięki temu mamy mapę i wiemy, z którego miejsca startować. Jedziemy więc dalej peugeotem do przełęczy Bifurcate Maadan (2450 m n.p.m.). Rozstajemy się z sympatycznym taksówkarzem biorąc od niego numer telefonu. Umawiamy się, że po zejściu będziemy po niego dzwonić.
Zaczynamy podejście o własnych siłach. Pniemy się szutrową drogą, którą mogliśmy przejechać terenówką za kolejne kilkanaście dolarów. Po 200 metrach podejścia, to za co mieliśmy płacić, trafia nam się zupełnie za darmo. Coś, co wygląda zupełnie jak land rover defender (a nazywa się payzan), zatrzymuje się obok nas, a kierowca pyta czy nas podwieźć. Pewnie! Obok niego siedzi młody Afgańczyk. Szybko dochodzimy do tego, że nasz plan nie jest do końca idealny i oni mają dla nas lepszy. Zamiast podrzucić nas do meczetu Saheb al Zaman (3020 m n.p.m.), z którego zaczyna się szlak do base campu, urządzają nam wspaniały offroad. Terenówka pnie się coraz węższą i bardziej dziurawą drogą nieustannie do góry. Kierowca co jakiś czas załącza napęd na cztery koła. Niektóre zakręty pokonujemy na trzy razy, jest tak ciasno. Po mojej stronie za oknem widzę głównie przepaść, jeden błąd i lecimy bez szans na cokolwiek. Mijamy kilka osad pasterskich i w końcu dojeżdżamy do końca drogi. Tu kierowca pokazuje nam którędy dotrzeć do schroniska. Jeszcze tylko śniadanie i ruszamy.
Nie dość, że oszczędziliśmy mnóstwo energii, to startujemy teraz z pułapu 3700 m n.p.m. dzięki czemu mamy do pokonania już tylko 500 m przewyższenia. Jest tylko jeden mały problem – sami wyznaczamy sobie szlak. Poza początkowym fragmentem, gdzie mamy do pokonania spory żleb, droga nie jest trudna. Za to męcząca, ciężar plecaków daje się we znaki, podobnie jak rosnąca wysokość. Po kilku godzinach w końcu docieramy do schroniska 3 Bargah. Na miejscu spotykamy dwóch Polaków i Słoweńca. Na małym wypłaszczeniu rozstawiamy namiot. Jeszcze tylko pracownik schroniska przychodzi sprawdzić czy mamy pozwolenie i idziemy spać. Plan wstać o 4 i ruszać do góry.
Plan uległ lekkiej modyfikacji, ruszamy 15 minut po szóstej. Razem z nami ruszają Polacy i Słoweniec. Idziemy oczywiście na lekko, tylko nieco jedzenia i picie. Poranny mróz daje się we znaki, szybko kostnieją dłonie i stopy. Słońce wstaje powoli gdzieś za granią i kiedy w końcu jego promienie do nas docierają robi się minimalnie cieplej. Droga od schroniska prowadzi żlebem, z którego w końcu wychodzi się na grań. Do pewnego momentu wszyscy pięcioro idziemy w miarę blisko siebie. Na 4800 m n.p.m. robimy z Ernestem przerwę na śniadanie. Wtedy pozostała trójka zostawia nas w tyle.
Po śniadaniu ruszamy dalej, a odległość między nami rośnie. Z grani schodzimy w kolejny żleb. Nie ma tu wyraźnego szlaku, więc samemu trzeba sobie wybierać drogę. Podłoże jest fatalne, osuwający się piach i kamienie. Każdy niepewny krok kończy się zmarnowaniem energii na złapanie równowagi i nie osunięcie się. W końcu docieram do lodowca, mijam go z prawej strony. Kiedy jestem u jego końca, w dole widzę schodzącego Słoweńca. Gość ma niesamowitą kondycją, szczyt zaliczony i niemal biegiem idzie w dół.
Decyduje się odbić nieco w skały aby mieć pewniejszy grunt, po prawej mijam lodospad i wiem, że jestem na około 5000 m n.p.m. Wreszcie wychodzą na małe wypłaszczenie przed szczytem. Spotykam kolegów z Polski, schodzących już w dół. Trochę mnie straszą, że to jeszcze półtora godziny do końca. Ernesta już nie widzę, zastanawiam się tylko czy dalej idzie. Daje chłopakom napój, żeby mu przekazali jak na niego trafią.
Wydolność mojego organizmu jest już drastycznie mała, robię kilka kroków i staje. I tak co chwilę. Do tego coraz mocniejszy wiatr utrudnia złapanie oddechu. W powietrzu wyraźnie wyczuwam zapach siarki. To co z dołu wzięliśmy za unoszony wiatrem śnieg okazuje się być wyziewami wulkanicznych gazów. Po 40 minutach o 14:40 staję na szczycie – 5671 m n.p.m.! Jest dobra godzina więc trochę się rozglądam, robię zdjęcia. Liczę, że może zaraz dojdzie Ernest. Przez chwilę próbuje namierzyć otwór, z którego wydobywają się opary. W pewnym momencie wiatr zawiał tak, że znalazłem się w siarczanej chmurze. Prawie się osunąłem. Szybko zmieniam miejsce. Przebywanie na szczycie zaczyna mnie coraz bardziej osłabiać. Za to widoki są przednie. Gdzieś tam pod warstwą chmur jest Morze Kaspijskie.
Po 40 minutach stwierdzam, że muszę schodzić. Ok 15:30 spotykam Ernesta, jest jakieś 40 minut od szczytu. Życzę mu powodzenia i ruszam w dół. Nogi bolą coraz bardziej a osłabienie nie mija. Większość drogi zjeżdżam razem z gruntem. Kilka razy ląduje, to na plecach to na tyłku. Lodowiec tym razem mijam drugą stroną, idąc po skałach. Słońce powoli chowa się za granią i jego promienie świecą już tylko na odległe schronisko i to co poniżej.
Gdzieś koło 4500 m n.p.m. moje samopoczucie się poprawia. W końcu trafiam w początkowy żleb i wyraźną ścieżką schodzę do schroniska. O 18 jestem w base campie. Słońce już zaszło i zapada zmrok. Jeszcze tylko gorąca herbata w schronisku i zawijam się w swój śpiwór. Po 19 wraca Ernest, na szczycie był o 16, za to z Polską flagą. Koniec zejścia zaliczył po ciemku. Jesteśmy wykończeniu ale szczęśliwi.
Następnego dnia wstajemy o 7. Śniadanie, pakowanie i o 9 ruszamy na dół. Stąd prowadzi wyraźna ścieżka. Przeszkadza tylko ból nóg. W końcu robi się ciepło i można zrzucić grubsze ciuchy. Schodząc spotykamy kolegów z Polski, mijamy meczet i strzegące go kozy. Koniec trasy robimy już w krótkich koszulkach, im bliżej asfaltowej drogi tym bardziej gorąco.
Damawand nie okazał się być szczytem technicznie trudnym, jednak ze względu na swoją wysokość, rozrzedzone powietrze i sporą ekspozycję, był dla nas bardzo wymagający kondycyjnie. Jak do tej pory stanowi mój rekord zarówno jeśli chodzi o wysokość jak i włożony wysiłek fizyczny. Przez większość drogi zastanawiałem się, po jaką cholerę ja się tak męczę. Na górze ogarnął mnie błogi spokój i szczęście - taki urok gór.
Ale widoki! Wspaniała nagroda za włożony wysiłek.
OdpowiedzUsuńOj tak! Przy takich widokach zapomina się o wszelkich trudnościach:)
UsuńDla takich pięknych widoków też bym się postarał z całych swoich sił dostać się na szczyt. Wasze zdjęcia są fascynujące. http://www.planners.pl
OdpowiedzUsuńDzięki za dobre słowo :)
UsuńGratuluję wyczynu. Sama wspinaczka musi być niewiarygodnym przeżyciem, a dokonana pierwszy raz w życiu to dopiero silne emocje...
OdpowiedzUsuńDzięki! Pierwszy raz w życiu na taką wysokość to prawda, ale mniejsze górki już się zdobywało :) Pozdrawiam!
Usuń