Kiedy gaszę światło pokój spowija mrok. Kładę się do łóżka i po chwili mam dziwne wrażenie, jakbym właśnie zszedł ze szlaku. Jakbym to dziś schodził z Koziego Żebra do Hańczowej. A przecież to było prawie pół roku temu. Dokładnie w tym miejscu zakończyłem pierwszy etap przejścia Głównego Szlaku Beskidzkiego. Teraz wróciłem, aby go dokończyć.
Ranek przywitał mnie przyjemną pogodą. Taką, przy której czuje się, że zima odchodzi. Ciało wypełnia tęsknota za wiosną, rozbudzana każdym cieplejszym powiewem wiatru. Szlak ze wsi prowadzi asfaltową drogą. Pamiętam część tego docinka, bo swego czasu - od przeciwnej strony - pokonywałem go rowerem. Pamiętam, że wtedy padało i jak na złość musiałem coś dłubać przy rowerze. Hamulce chyba nie chciały współpracować. Teraz na szczęście nie pada.
Idzie się wyjątkowo przyjemnie, a przecież kości jeszcze zastygłe po kilkunastu godzinach w podróży dnia poprzedniego. I tak ogólnie po zimie. Trzeba wybudzić organizm. Ale szlak jest tu łaskawy i nie nastręcza żadnych trudności. Nawet błota nie ma, w zasadzie jest nadspodziewanie sucho.
W pewnym momencie po wyjściu z lasu rozpościera się przepiękna zamglona panorama na rozległe łąki i srebrne zadaszenie dawnej łemkowskiej cerkwi w Mochnaczce Niżnej. Za wsią znowu wchodzę w las, aby przez niewysoki szczyt Huzary zejść do Krynicy-Zdroju. Szlak prowadzi przez urokliwe centrum, w którym zatrzymuję się na chwilę w aptece. Standardowo niemal wyjeżdżam w góry będąc na granicy choroby. Drapie mnie w gardle i cieknie z nosa, więc muszę się zaopatrzyć w jakieś wspomagacze. Może coś pomogą.
Od podejścia na Jaworzynę zaczyna się zmieniać klimat. Trochę zaczynam grzęznąć w mokrym śniegu. A niemal 500 metrów przewyższenia na odcinku 5 kilometrów mocno mnie męczy. Do tego jestem zmuszony przechodzić przez czynne i ujeżdżane stoki narciarskie. Pierwszy dzień kończę w schronisku na Jaworzynie Krynickiej.
Rano ruszam w deszczu, który jeszcze bardziej utrudnia marsz w mokrym śniegu. Niezbyt ciekawa w tych warunkach trasa przebiega cały czas w zalesionym terenie. Po dwóch godzinach deszcz zamienia się w śnieg. Sypie bez przerwy. Robię postój na Hali Łabowskiej aby się rozgrzać i coś zjeść. Zupę zdaje się. Czekam chwile, aby trochę podeschnąć. Pogoda jednak nie planuje się zbytnio zmieniać, więc w sypiącym śniegu ruszam dalej.
Tam na Hali Łabowskiej to był ostatni posiłek jaki zjadłem tego dnia. A koniec końców przyszło mi w tych warunkach zrobić 30 km. Przed Rytrem opady odpuściły, a poniżej 800 m n.p.m. śnieg zniknął. Miałem już trochę dość, ale chciałem jeszcze wyjść z zabudowań i poszukać jakiegoś noclegu. Przemoczenie i ogólne wycieńczenie dało wkrótce o sobie znać. Na podejściu zaczęło też mocno wiać. Co gorsza znowu pojawił się zalegający śnieg. Chciałem już się zapaść w jakiejś rozklekotanej stodole, ale okazało się, że za nią było gospodarstwo. Starsza pani nie była skłonna odstąpić mi kawałka przestrzeni w owej stodole i odesłała dalej.
Zdałem sobie sprawę, że jestem na skraju. Zacząłem mieć dreszcze, pojawiła się hipotermia i kompletny zanik energii. Szedłem już tylko siłą woli. Jasne, w plecaku miałem jedzenie, ale nie miałem kompletnie siły aby je przyrządzić w takich warunkach. Widziałem na mapie, że pod Niemcową jest jakaś sezonowa chatka. Słowo "sezonowa' mocno mnie niepokoiło, ale liczyłem, że nawet jeśli zamknięta to będzie może miała kawałek zadaszonej werandy.
Z początku faktycznie wydawało się, że jest kompletnie pusto. Jednak kiedy obchodziłem ją dokoła zauważyłem w oknie jednej z izb słabe światło. Zapukałem i otworzył mi starszy człowiek. Zaprosił do środka i zgodził się mnie przenocować. Zrobił też mocną korzenną herbatę, a ja powoli zabrałem się za robienie obiadu. Nagle poczułem mdłości, zacząłem się trząść i pocić. Musiałem wybiec na zewnątrz. Zwymiotowałem. Potem drugi raz. Nie byłem już w stanie jeść. Schowałem się pod śpiwór i nie mogłem opanować drgawek. Spałem długo. Ale rano wszystko już było ok.
Mojego gospodarza nie ma. Robię sobie śniadanie i powoli zaczynam się pakować. Pamiętam jak mówił, że rano musi zjechać do miasta. Pamiętam też, że póki nie umarłem to mieliśmy ciekawą filozoficzną dysputę. O celu, o wędrówce, o stawaniu się lepszym sobą. I pamiętam jak pięknie łapał mnie za słówka, nierozważne sformułowania, nie do końca sprecyzowane myśli. Jakbym rzucał pustymi frazesami, a nie był w stanie ich wyjaśnić. Pamiętam, że miał dużo racji, choć jego wywody niekiedy zbyt niebezpiecznie kierowały się na religijne tory.
Przyszło mi wracać pod górę, na Niemcową. A potem utknąłem w zaspach. I 100 może 150 metrów pokonywałem dobre pół godziny. Ale wreszcie zaczęło się trochę przejaśniać. Z Wielkiego Rogacza można było też zobaczyć kawałek świata, tego nieco dalej i niżej.
Ze smutkiem staje przed wieżą na Radziejowej, kompletnie zalesionym szczycie, aby przeczytać, że w sezonie zimowym jest nieczynna. Z najwyższego szczytu pasma nie widzę nic.
Ze smutkiem staje przed wieżą na Radziejowej, kompletnie zalesionym szczycie, aby przeczytać, że w sezonie zimowym jest nieczynna. Z najwyższego szczytu pasma nie widzę nic.
Niezwykle malownicza jest przełęcz Przysłup, z kilkoma domkami, zupełnie jakby to miejsce było wyjęte z gruzińskich gór. Ruszając na drugą część GSB liczyłem szczerze, że tym razem będzie to opowieść w suchych butach. Dlatego wybrałem inne, takie których nigdy nie udało mi się przemoczyć. Warunki na Jaworzynie już drugiego dnia zweryfikowały nieprzemakalność butów z hydrofobowej skóry licowej z membraną. Nie dały rady kilkunastu godzinom w mokrym śniegu.
Więc w mokrych butach schodzę do Krościenka. Czuje, że stopy mi się odparzają, bo dosyć niewygodnie mi się idzie. Siadam na ławce tuż obok jakiegoś dopływu Dunajca i przez dłuższą chwilę nic nie robię. Jest nawet przyjemnie ciepło. Śniegu oczywiście na tej wysokości nie ma. I wcale za nim nie tęsknie. Dzisiaj wiem, że nie będzie spania pod dachem. Chce wyjść z Krościenka ale jest już późno i wiem, że daleko nie zajdę. Zresztą przez najbliższe 23 km nie ma cywilizacji.
Podchodzę na Marszałka, mając po lewej stronie przepiękną panoramę na Tatry oświetlone resztkami zachodzącego słońca. Jest tu wiata. Praktycznie bez ścianek, sam dach i stół po środku. Tu chyba przyjdzie mi spać. Coś mnie jednak kusi aby się pokręcić, pocieszyć spokojem, popatrzeć na góry. No i 100 metrów niżej na polanie pod lasem znajduje starą, drewnianą pasterską chatę. Ruina, ale są nawet drzwi, które można przymknąć. Co więcej, jest i poddasze. Zajmuję na nim miejsce z lekką nutą niepewności, czy aby nie obudzę się piętro niżej. Ale i tak, takich luksusów dzisiaj się nie spodziewałem.
Chyba jakiś zwrot akcji. Od rana towarzyszy mi dobra pogoda, jest może zimniej, ale chmury nie przesłaniają wreszcie całego nieba i przez większość dnia mogę podziwiać niemal cały łańcuch Tatr od północnej strony. Pnę się stopniowo pod górę, a zwieńczeniem tego podejścia jest przysypany białą czapą szczyt Lubania. Tu na szczęście na wieżę widokową wejść się da, a z niej widok na Tatry jest jeszcze bardziej zachwycający. Widać też oczywiście Pieniny i Jezioro Czorsztyńskie. Tylko wieje pioruńsko i dłonie obsługujące aparat szybko marzną.
Masyw Lubania ciągnie się bardzo długo, żeby na chwilę zejść do Studzionek, jednego z najwyżej położonych zamieszkałych miejsc w naszych Beskidach. Przechodzę jednak przez mała wioseczkę dosyć szybko. Liczyłem co prawda, że może znajdę tu sklep, ale nic takiego nie ma. Na Przełęczy Knurowskiej zatrzymuje się aby uzupełnić u gospodarzy zapas wody i zjeść porządny posiłek. Przede mną podejście na Turbacz. I prawdopodobnie znowu śnieg. Pogoda jest jak marzenie więc jestem pełen optymizmu. Szczególnie kiedy zaspokajam głód.
Od Przełęczy na Turbacz jest jakieś 8 km i prawie 600 metrów podejścia. Wespół z plecakiem i zalegającym śniegiem daje mi to ostro w kość, mimo to maszeruje dosyć sprawnie. Wdrapuje się na Kiczerę a stamtąd łagodnym zejściem osiągam rozległe hale na Przełęczy Długiej. Zarówno stąd jak i dalej - spod schroniska - dominantę w krajobrazie stanowią odległe Tatry.
Z Turbacza fantastycznie z kolei widać Babią Górę. Widziałem ją już dzisiaj z wieży na Lubaniu. Za każdym razem jej widok mnie zachwyca, z oddali bowiem wygląda jak wulkaniczny stożek z białą czapą. I tak sobie myślę teraz, że to jest mój cel. Że może to opowieść o najdłuższym podejściu na Babią Górę. Widzę ją w oddali, wydaje mi się, że mocno się przybliżyła od Lubania. Liczę racjonalnie i wychodzi mi, że to dwa dni drogi.
Schodząc z Turbacza, mylę w którymś momencie szlak i zamiast swoim schodzę jakimś narciarskim. I kopię się w zaspach. Mam też już coraz mniej energii. Na górze obliczałem sobie, że do Starych Wierchów zejdę w nie dalej jak godzinę. Teraz muszę odbijać na azymut grzęznąc ponownie w tych samych zaspach. Na szczęście na autowkurwie adrenalina dodaje mi konkretnego powera. Pech chce, że schronisko osiągam po zmroku, kiedy nikt już w nim nie urzęduje. Idę do budynku mieszkalnego i pytam o nocleg, a przede wszystkim o ciepłe jedzenie, o którym marzę od dłuższego czasu. Gospodyni nie ma jednak dla mnie dobrych wieści.
- Kuchnia już zamknięta.
- Ale jak ja nic nie zjem to umrę.
- No mogę panu pomidorowej odgrzać...
I to była przepyszna pomidorowa, rewelacyjna jak każdy ciepły posiłek, o którym się marzy godzinami.
Do Rabki Zdrój schodzę raźno, niemal w podskokach. Jest przyjemnie ciepło, tak że mogę iść na krótki rękaw. Nie opuszczają mnie kulinarne marzenia. Tym razem kręcą się wokół świeżych bułek, masła i sera. I z takim zestawem zakupionym w mieście siadam w tamtejszym parku i się rozkoszuje. Tak, zdecydowanie to są znakomite bułki z serem. Najlepsze od dłuższego czasu i idealne na ten poranek.
Przejście przez Rabkę i Zakopiankę nie należy do szczególnie przyjemnych. Bo co jest przyjemnego w marszu po asfalcie? I tak aż do Wysokiej. Tam szlak znowu wpada w las. A ja spotykam samotną dziewczynę, pierwszą osobę (licząc tę i poprzednią część), która również idzie GSB. Tyle, że w przeciwną stronę.
Odbijam ze szlaku przed Jordanowem, bo nie czuje potrzeby nadkładać drogi, aby zachodzić do miasteczka. Zamiast tego ścinam ją torami kolejowymi do Bystrej Podhalańskiej. Zdaje się, że i tu liczyłem na sklep albo bar jakiś. I oczywiście nie ma. Pozostaje wyjąć zapasy z plecaka. Bo dalej znowu pod górę. I to całkiem solidnie, a przede wszystkim mozolnie długo.
Docieram na Cypel i schodzę na Malinową Przełęcz. Mapa pokazuje, że kilkaset metrów na południe powinna być jakaś wiata. A to już najwyższa pora, żeby myśleć o noclegu. Wiata rzeczywiście jest i to całkiem przyzwoita, choć nie chroniąca w żaden sposób od wiatru. Rozkładam więc tarp i zabieram się za ognisko. Czuję, że potrzebuje otuchy. A nic jej tak nie dodaje samotnemu człowiekowi w lesie jak blask i ciepło ognia. Ten pali się jeszcze przez dłuższy czas po tym jak zapadam w sen.
Nie do końca tak to widziałem. Na Przełęczy Krowiarki miało coś być. Knajpa czy schronisko. Tak wynikałoby z mapy. Budynek jest, tylko jakiś taki niedokończony. I zamknięty. A planowałem tam uzupełnić zapasy wody. Trochę dzisiaj przeszedłem, kilka godzin do góry, na Okrąglicę, potem pyszne naleśniki w schronisku na Hali Krupowej i dalej do góry na Policę. Najwyższy jak do tej pory szczyt na trasie odkąd wyruszyłem z Hańczowej. Zresztą najwyższy od Bieszczadów. Prawie 1400 metrów. Choć bez widoków.
No i szło to jakoś choć te 25 kilometrów mnie wyczerpało. A tu jeszcze znośna godzina i czuję, że to dziś muszę stanąć na Babiej Górze. Na parkingu siedzą kierowcy wojskowych ciężarówek. Oddają mi swoją wodę i zabieram się za gotowanie. Za chwilę z góry schodzi wojsko. Pytam jak warunki tam wyżej. I słyszę to czego usłyszeć nie chciałem. Najpierw lód, a potem zaspy. Musieli się wycofać bo nie dali rady. Słabo.
No ale innej drogi nie ma. Znaczy jest asfalt w dwie strony do wiosek tyle, że to mnie nie interesuje. Ewentualnie trawers zboczem góry prosto do schroniska. Ale nie po to zapieprzam od 6 dniu średnio po 30 km dziennie, żeby właśnie dzisiaj nie zwieńczyć tego zdobyciem Babiej Góry. Zresztą pierwszym w moim wykonaniu.
Początek szlaku przez leśny odcinek rzeczywiście jest fatalny i niesamowicie śliski. Kijki trochę ratują sprawę, ale i tak trzeba iść bokiem, poza utartą ścieżką, która działaniem setek stóp i pogody zamieniła się w ślizgawkę. Za to kiedy wychodzę ponad granicę lasu śnieg staje się coraz głębszy. Jeszcze przed Sokolicą spotykam samotną turystkę, którą oczywiście też pytam o warunki tam dalej na szczycie. Mówi, że nie jest źle i spokojnie dam radę. Nasuwa mi się na myśl pytanie o kondycję naszego wojska.
Babia Góra od tej strony jest strasznie myląca. Co i rusz wydaje się, że to co tam widzę przed sobą to szczyt, tymczasem grzbiet zakręca w tak specyficzny sposób, że szczyt Diablaka ukazuje się długo po tym jak pierwszy raz wydawało mi się, że go widzę. Za mną, ze wschodu nadciągają czarne chmury i dostrzegam, jak leje z nich deszcz. Zbliżają się coraz wyraźniej i odczuwam coraz większą potrzebę zdążyć przed nimi.
Na szczycie melduję się, aby być pierwszym, który złoży gratulacje świeżo zaręczonym. Na tę najważniejszą chwilę mieli Babią Górę na wyłączność.
Razem z nimi schodzę na Markowe Szczawiny i spędzam ostatnią na szlaku noc w schronisku. Zabrakło mi czasu, trzech dni może, aby dokończyć Główny Szlak Beskidzki. Nie czuję większego żalu z tego powodu. Nie widzę powodu, abym kiedyś nie pojawił się na nim ponownie. Okazał się być piękną przygodą, a przede wszystkim niezwykłą okazją do poznania różnych odcieni polskich Beskidów. A te mają naprawdę wiele do zaoferowania. Dla mnie GSB zaspokoił przede wszystkim głód dłuższej wędrówki, niezobowiązującej tułaczki przed siebie z całym majdanem na plecach. Pozwolił się sprawdzić i przygotować do innych wyzwań. Zweryfikować sprzęt i jego przydatność, a w szczególności własną wytrzymałość i upór.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz